wtorek, 10 stycznia 2017

Skitoury na Klimczoku

Dzisiejszy dzień postanowiłem spędzić tak jak najbardziej lubię, czyli na skitourach. Trochę mróz odstraszał, ale to mnie nie zniechęciło. Również łapiące mnie coś - drobne drapanie w gardle - też nie dało rady. Ostatecznie wybrałem się na Szyndzielnię i Klimczok, bo tu mam najbliżej i nie musiałem przebijać się przez korki...

Pod Dębowcem zameldowałem się ok. 9.30. To najlepsze miejsce do startu i do tego przyzwoity, bezpłatny parking. Kiedy tu dotarłem, zająłem miejsce gdzieś na końcu, a dla skitourowców - na początku. Nie gaszę silnika, bo nawet minuta bez rękawiczek jest koszmarem dla rąk! Musi być baaardzo zimno, ale ja termometru nie mam. Ale po każdej czynności, przybliżającej mnie do startu, chowam się do auta na rozgrzewkę. Przez to gramoling trwa, ale przynajmniej na starcie nie nabawię się odmrożeń. Trochę czasu zeszło, ale w końcu ruszam na szlak. Zabrałem ze sobą Ignacego, bo samemu nudno... Miałem coś w rodzaju drobnego przeziębienia, dlatego nie miałem ostatecznie ustalonych planów. Obawiałem się, że przedwcześnie będę musiał brać odwrót. Chyba to jednak wirusy się wycofały. Na rozgrzewkę podejście pod Dębowiec. Mało wymagające, ale rozgrzewające. Szybko okazała się, że mróz nie taki straszny, a ja zacząłem szybko nabierać temperatury. Super! Przy okazji obserwuję Dębowiec, na którym jeździ może 5 osób, a stacja działa już chyba ponad godzinę! Już wiem, że wolałbym tu pośmigać, niż stać w korku np. do Wisły. Warunki dobre - trasa wyratrakowana, ale jak to wcześnie ktoś fajnie określił: tak po polsku... 


To jednak dla mnie tylko rozgrzewka i ruszam dalej do góry. Mijam schronisko, na którym jeszcze kręcę specjalne ujęcia do filmiku i cisnę do góry. Wahałem się tylko, czy iść tradycyjnym szlakiem czerwonym, czy może równoległy, nieco bardziej zróżnicowanym, chyba niebieskim. Ostatecznie wybieram ten czerwony, bo równomiernie nachylona trasa jest bardziej przyjazna, zwłaszcza kiedy człowiek nie w pełni sił. Niestety jest on też najbardziej uczęszczany i mimo mrozu trochu piechurów jest. Co mi tam! Ja realizuję swój własny plan, również jeśli chodzi o produkcję filmową... Czasem ludzie patrzą na mnie jak na idiotę - czemu? To wkrótce... Myślałem, że ciężko pójdzie, a tymczasem tempo całkiem dobre. Zwłaszcza jak na takie "betonowe buty". Szybko osiągam Saharę i dalej Szyndzielnię. Widoki po drodze fantastyczne! Dawno nie widziałem tak pięknej zimy w naszych górach!







Śniegu po drodze mało, dopiero w okolicach Szyndzielni więcej. Ale jest przewiany - są miejsca, gdzie jest go metr, są miejsca całkowicie odkryte. Szlak dla piechurów przetarty jest do schroniska na Szyndzielni. Dalej kopny śnieg, który jednak tourowcom nie przeszkadza. Talerzyk na Szyndzielni nie działa. Niby śniegu dość, ale pewnie chodzi o brak działającej gondoli... Nie po to się tu wspinałem, więc cisnę dalej. Pokonuję trasę koło orczyka i dalej w stronę szczytu, a później Klimczoka. Dopiero od 1000 m.n.p.m. widać sporą pokrywę śnieżną. Niemal jak jakaś granica. Taka ciekawostka - w kominiarce, mimo mrozu, głowa mocno się pociła. Ale kiedy ją zdjąłem, żeby nieco wysuszyć włosy (przy temp. poniżej - 20), było idealnie przez dłuższy czas. Dopiero przy szczycie Klimczoka zacząłem odczuwać skutki mrozu... Również moja kamerka odczuła temperaturę. Do pewnego momentu, przy kręceniu różnych scen, standardowo się rozładowywała. Gdzieś od ok. 1000 m.n.p.m. nagle straciła połowę, a za chwilę całą pojemność akumulatora. Co jest grane? Mróz tak ją ściął? Mimo wskazywania wyładowanej baterii, kręcę kolejne ujęcie i wszystko wychodzi ok. Chowam ją do ciepłej kieszeni,w nadziej, że odzyska moc. Może to tylko "nieporozumienie". Na wszelki wypadek robię kilka ujęć aparatem, który zdecydowanie lepiej sobie radzi w tych warunkach. 







Poszło sprawnie i szybko osiągnąłem cel główny, czyli Klimczok i ku mojemu zdziwieniu, dziś działa tutejszy talerzyk! Po raz pierwszy w życiu trafiam tu na działający wyciąg! Takiej okazji nie mogłem przegapić! Sytuacją zainteresował się też inny skitourowiec, ale jakoś nie miał chęci na rozeznanie sytuacji. Może przez niemal całkowicie zamarznięte okulary? ;) Fakt faktem, widziałem tylko jedno oko... Ja postanowiłem  drążyć temat i zacząłem wypytywać. "Tak, mogę kupić karnet, ale na górze, u pana Krzysia". Na szczęście nie ma problemu i szybko się dogaduję. Niby jest tu jakiś cennik, ale raczej umowny. Dostaję godzinkę jazdy za... 10 zł! Bez zastanowienia biorę i zaczynam śmigać, po całkiem dobrze przygotowanym stoku. Ponieważ nie ma tu naśnieżania, jazda odbywa się wyłącznie po naturalnym śniegu. Nice! Razem ze mną jeździ może 6 osób. Jak to fajnie brzmi, kiedy wszędzie frekwencja mocno wykracza po za możliwości ośrodków. Ale mróz daję się we znaki! Ściągnięcie rękawiczki na dłużej niż minuta - niemożliwe! Natychmiast ręka sztywnieje i boli... Ale jakbym mógł nie zrobić parę zdjęć, czy ujęć filmowych? 





Ciekawostka - GoPro spędziło blisko pół godziny w ciepłej kieszeni, i ? Bateria 52%! Super! Będą ujęcia z jazdy trasą z Klimczoka! Od tej pory jednak oszczędzam kamerkę, bo widocznie -24 st. jej nie służą. Tyle ponoć pokazywały termometry na górze. Wierzę, bo dawno nie spotkałem się z takim mrozem. Ostatnim razem na Kasprowym, jakieś 5 lat temu, kiedy było -30 st... Rękawiczkę można ściągnąć na max 1 minutę. Później ból i sztywna rękawiczka... Ponowne rozgrzewanie trwa zbyt dużo czasu. Jest pięknie, ale przy takim mrozie trudno w pełni czerpać przyjemność z jazdy, czy po prostu z przebywania w górach. Wirusy, na szczęście, dawno wywiesiły białą flagę. Ponownie kilka specjalnych ujęć i kręcenie filmików z jazdy. Te ostatnie z przerwami na... rozgrzewkę kamery. Staram się oszczędzić jak najwięcej elektronów. Trzeba jeszcze coś zachować na zjazd. Ale w tym momencie żałowałem, że nie zabrałem ładowarki! Schroniska są pod ręką...


Pośmigałem godzinkę i czas się zwijać. Mimo wysiłku, temperatura w butach narciarskich spada i zaczyna mnie szczypać w palce u nóg. Nie chce mi się drałować do schroniska na Klimczoku, więc cisnę na górę i w stronę Szyndzielni. Warun do jazdy fajny, ale brakuję nachylenia, żeby nie trzeba było się odpychać. Każdy zjazd w puch to jakby kotwicę rzucił... Nie ma gdzie nabrać prędkości. Nawet na Szyndzielni rozpęd jest minimalny. Najlepiej jechać po ubitym,wtedy idzie. Mimo wszystko, gdzie się da, tam w puchu. Cisnę nieco przez las, trochę szlakiem... Byle do dołu i byle się gdzieś ogrzać. Taka ciekawostka - nie zaciągnąłem czapki na całe uszy i... w pewnym momencie czuję jakby mi je mroziło. Kiedy dotknąłem palcem, było już sztywne... Trzeba reagować na bieżąco. Oczywiście nic się nie stało.

Szlak pokonałem szybko i na deser pozostał Dębowiec. Rano jeździło może 5 osób, teraz frekwencja wyraźnie większa, ale bez kolejek do wyciągu. Mi to nie przeszkadza i ostatni mój odcinek pokonuję sprawnie i z ciasnymi skrętami. Warunki narciarskie tutaj, mimo pory, wciąż dobre! No, ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Nie inaczej teraz. Dojechałem do końca i pozostało mi tylko porobić fotki i wracać... Piękny dzionek był! Będzie co wspominać!


Pod Dębowcem wystawione są gondolki z Szyndzielni na sprzedaż. Cena? Od 10 000 zł + VAT...


Na koniec jeszcze 2 filmiki. Pierwszego dnia, tj. w sobotę, byłem na skitourach. Następnego dnia powtórzyłem częściowo trasę i wyjechałem rowerem na Szyndzielnię. Pierwszy filmik z tourów na wesoło z Ignacym z Beskidu ( Beskid Sport Arena), drugi w normalnej formie... ;) 



Pięknie było, choć ja nie lubię stycznia... Ale taki może być!

Pozdrawiam,
Maciej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz