środa, 25 stycznia 2017

Słowacka Tura

Ten weekend był wyjątkowo intensywny, ale tak musiało być.Sobota stała pod znakiem roweru i pierwszej setki w tym roku, niedziela to kolejna i wyjątkowa wyprawa na narty. Sekcja skitourowa z Andrychowa wielokrotnie mnie zachęcała do przyłączenia się i kusiła kolejnymi fotkami ze swoich wypraw, ale ja jestem trochę uwiązany czasowo i łatwo nie było. Jednak tym razem się udało.Jeszcze nie wiedziałem tak naprawdę jaka niesamowita przygoda mnie czeka. Początek przypominał moje wcześniejsze samotne wyprawy, ale im dalej się dzień rozwijał, tym było ciekawiej, pod koniec bywało nawet niepokojąco.

Pobudka 3 rano. Temperatura koło domu na lekkim plusie. Skoro tak, pewnie będzie ciepło i nie zabrałem  zbyt wielu rzeczy. Spakowany byłem w większości dzień wcześniej , żeby nie zmarudzić rankiem, ale ostatecznie skompletowałem ekwipunek pod spodziewaną pogodę rankiem. Szybko się zebrałem i pognałem na miejsce spotkania w Jeleśni. Byliśmy umówieni ok 4.30 i tak też wyszło. Dalej jedziemy już razem jednym samochodem w trzy osoby: ja, Andrzej i Rafał - można powiedzieć nasz przewodnik. Celem jest Masyw Wielkiej Fatry na Słowacji. Warunki na drodze dość dobre, to też sprawnie docieramy na miejsce, ale za pierwszym razem mylimy punkt startu. Miał być szlak żółty, a jest czerwony... Jednak Rafał szybko rozwiązuję zagadkę i szybko trafiamy we właściwe miejsce startu. Spodziewałem się, że tu będzie nie chłodniej niż jakieś - 5 st., ale to było mocno optymistyczne założenie. Nad ranem było -14... Oczywiście to nie żaden kataklizm, ale trochę byliśmy zaskoczeni. Gramoling, sprawdzenie sprzętu i ruszamy do góry. Początek to taka tam ścieżka w wąwozie, ale o fajnym spokojnym nachyleniu. Tylko śniegu tutaj jakby mało. Teraz nikt nie będzie zaprzątał sobie tym głowy. Raczej myślami już jesteśmy gdzieś tam powyżej 1000 m.n.p.m. Oczywiście od samego początku uwieczniamy każdy ciekawszy etap podróży. Zwłaszcza, że pogoda zapowiada się fantastycznie, choć słońce dopiero nieśmiało opiera się na czubkach najwyższych szczytów. 



Jestem tu po raz pierwszy w życiu, ale od razu mi się podoba. Widoki dość mocno przypominają te alpejskie, choć to nawet nie Tatry. Piękna dolinka otoczona dość szpiczastymi szczytami. Oczywiście im wyżej, tym ciekawsze widoki. Najbardziej zaskakują wielkie niezarośnięte polany. Niby góry podobne do Beskidów, ale już tak od 1000 m wzwyż gołe. Bardzo przyjemny widok, kiedy pomyślałem o zjeździe na dół. 



Kiedy słońce zaczyna mocniej operować, trzeba zacząć się rozbierać. Ciepła kurtka powędrowała do plecaka już po kilkuset metrach marszu. Niedługo po tym idę już tylko w samej koszulce i mimo wszystko pot na czole się pojawia. Szkoda, że nie mieliśmy krótkich spodenek. Póki nie ma wiatru, można by zrobić pokaz... 



Jedno co mocno uderza, to cisza w tych górach. Chodzi nie tylko o brak doznań skutków bezpośredniego sąsiedztwa cywilizacji, ale kompletne zero ludzi! Przez godzinę marszu nie spotkaliśmy nikogo! Może nawet dłużej. Niewątpliwie tam można wypocząć, nawet w marszu. Ale oczywiście znaleźliśmy sobie miejscówkę na chwilę regeneracji i mały popas. Tylko trochę dużo tam śniegu było... 



Pojedzenie, napojeni, ruszamy dalej. Ale najpierw podziwianie widoków z przełęczy, czy jak mówią Słowacy - Sedla. 



Pojedliśmy, nieco ochłonęliśmy, więc czas ruszać dalej. Na przełęczy pojawił się lekki wiatr, więc trzeba się ruszać, bo szybko wychładza. Ale to nie problem, wystarczy założyć drugą warstwę, resztę zrobi marsz do góry. Do celu podróży, a właściwie pierwszej części, pozostało już przysłowiowe kilka kroków. Dokładnie to szczyt o nazwie Ploska. Jeśli dobrze pamiętam, o wysokości 1532 m.n.p.m.





Po ok. 2.30 marszu osiągamy wspomniany szczyt. Choć dokładnie to nie wiem, bo szczęśiliwi czasu nie liczą. Dopiero tu spotykamy pierwszych ludzi. Robimy sobie fotki, ujęcia do filmików i debatujemy nad dalszym planem. 





Właściwie to nasz przewodnik Rafał składa kolejne propozycję co dalej. Powiem szczerze, że spodziewałem się ze dwa razy dłuższego marszu i jednego zjazdu. Tak to zazwyczaj wygląda u mnie. Jednak marsz był krótszy i teraz czas na zjazd i kolejne podejście. Na początek kierujemy się mniej więcej w stronę południową. Jest tam ogromna polana, praktycznie bez jednego drzewa. Jest też żleb, ale nie decydujemy się nim jechać. Niestety początek zjazdu lodowy i nierówny, ale po kilkuset metrach trafiamy na większą ilość miękkiego śniegu, a dalej pięknego, nietkniętego puchu. Pięknie! Niestety nachylenie szybko maleje i nie możemy nabrać właściwej prędkości. Skoro tak, to zakładamy foki i zaczynamy ponowną wspinaczkę.  




Początkowo mieliśmy wejść z powrotem na Ploska, ale po drodze zrodził się plan, żeby ominąć szczyt i ruszyć od razu do Schroniska po Borisovom. Uznaliśmy, że może szkoda czasu i sił na wspin i krótki zjazd. Szybciej będzie trawersować. Tak przynajmniej nam się wydawało... Pokonujemy kolejne żleby i granie,a tu schronisko coś bardzo wolno się przybliża. Do tego miejscami trudno się poruszać, bo raz trochę oblodzeń, a innym razem drzewa i inne przeszkody. 


Trawers mocno mnie wypompował. Szliśmy chyba dobrą godzinę. Ale nasza wytrwałość została nagrodzona i w końcu docieramy do szlaku, a wkrótce do schroniska. Przy okazji krótkiego zjazdu odpięła mi się foka na jednej narcie, ale tak do połowy. Ponieważ miałem "odpięte" wiązania do marszu, nie miałem szans zapanować nad jedną nartą i gleba. No szlag, wreszcie trochę luźnego zjazdu na krechę, to musiałem wytracić rozpęd... Gorzej, że do foki przykleił się śnieg i ta trzymała się bardziej na słowo honoru. Schronisko było już na wyciągnięcie ręki, więc to nie problem. Ostatnia górka i wreszcie można spocząć. Oczywiście to dobry moment, żeby napić się złocistego trunku. ;) Malutkie schronisko, klimatyczne, jak te starsze u nas. 



Obok nas siedziała grupka Słowaków i nagle jedna pani zaczęła śpiewać: "hej Sokoły, omijajcie góry, pola, lasy, doły..." Patrzymy tak lekko zaskoczeni, bo bardzo ładnie jej szło.Rafał się podłączył, po czym zaśpiewał coś po słowacku. Chwila pogawędki i chłopaki zaczynają się zbierać. Będą się wspinać na Borisovom. Ze względu na strome podejście, trzeba dymać z buta, a ja nie mam nawet tych skitourowych. Dlatego też rezygnuję, choć przyznam też, że wcześniej zmiażdżył mnie ten trawers. Postanawiam trochę odpocząć i sączyć trunek. Tym bardziej, że słoneczko pięknie operuję. Będę czuwał w bazie i przypilnuję sprzęt. Andrzej z Rafałem ruszają, a ja się opalam i robię sobie fotki. 




Niestety słoneczko się schowało za choinki, ale chłopaki dość szybko obrócili. Pozostało dopić trunek, spakować się i ponownie ruszamy na Ploska. Niestety, podejście od tej strony nie jest tak sielankowe, jak w pierwszej turze. Jest zbyt stromo żeby iść wprost pod górę, więc trzeba "halsować", czy raczej trawersować. Chłopaki cisną po szlaku, ja idę czyimiś śladami, bardziej w bok. Szlak jest zlodowaciały, natomiast tu jest trochę nawianego puchu. Cisnę ostro i nieźle mi idzie, ale do jakiegoś wypłaszczenia ciągle daleko. Gdzieś w połowie trafiam na mocne zlodowacenie i nie bardzo już mogę się ruszyć. Próbuję trochę w tył, trochę podejść bokiem, ale nie bardzo widzę rozwiązanie. W tym momencie dochodzi do mnie reszta ekipy, lekko zaskoczona jak daleko już byłem. Ale dalej na nartach nie mam szans. Rafał proponuję żebym ściągnął narty, wezmą mi je z Andrzejem do plecaków,a ja dalej cisnę z buta. Wcale nie jest lżej, bo najpierw muszę przebić się butem  przez warstwę lodu, a następnie tonę w śniegu po kolana. Jednak tempo podejścia zdecydowanie szybsze, co nie jest bez znaczenia. Robi się późno. Wystarczyło podejść jakieś 50, może 100 m i ponownie mogę założyć narty na nogi. Przy okazji odkrywam, że kompani mają zamontowane Harszle. No tak to można. Jak się dowiedziałem, użyli ich po raz pierwszy, co najlepiej obrazuję warunki do wspinaczki. Najważniejsze, że jesteśmy w końcu na szczycie i pozostaje jedynie zjechać na dół. Jest godzina punkt 16.00. Słońce powoli zmierza do snu, przy okazji tworząc piękne malunki na górach.





Ściągamy foki, pakujemy się i ruszamy do ostatniego zjazdu.Oczywiście Rafał wskazuję w którą stronę mamy jechać. Początek bardzo płaski i trzeba się odpychać kijkami,ale później zaczyna się super szeroka polana z odpowiednim nachyleniem. Co prawda nie cała w puchu, ale bardzo mi się podoba. Dalej przez rozrzedzony las i jakieś polanki,aż trzeba skręcić. Wybieramy kierunek, który wydawał się być najlepszy - dość rzadki las i małe polanki. Jest nieźle, ale zamiast puchu, jest sporo lodoszreni. Jakoś suniemy, mimo wszystko. Najgorsze przed nami. Las gęstnieje, coraz trudniej obrać jakiś kierunek jazdy. W pewnym momencie patrze w dół, a tam tak gęsto, że nawet palca by nie przecisnął. Jeszcze ta szreń. Jedziemy w bok, przeciskając się między gałęziami i nie bardzo widać światełko w tunelu. Dosłownie,bo do tego jest coraz ciemniej. Trochę zaczynałem się martwić, ale w tym momencie Rafał dopatrzył leśną drogę i krzyknął:"jesteśmy uratowani!" Faktycznie, jeszcze kilka drzew, po czym się przerzedziło i jesteśmy. Mimo półmroku, teraz to już sielanka. Droga biegnie wzdłuż strumienia i na pewno musi nas doprowadzić do cywilizacji. Jedziemy i jedziemy,a tu niczego nie ma... Właściwe to coraz więcej się odpychamy,a ja zostaję z tyłu bo coś słabo mi narty jadą. Chłopaki co jakiś czas zwalniają i w końcu wyciągają czołówki. No, ja nie mam takich zabawek, bo kto by się spodziewał? Robi się na tyle ciemno, że już nie bardzo widzę po czym jadę, ale jakoś daje rady. Ponieważ ciągle zostaje z tyłu, Rafał daje mi swoją czołówkę i razem z Andrzejem jadą razem na jednej. Ponownie mi znikają i tylko naparzam kijkami. Wreszcie jest! Jest cywilizacja! Nie mam już siły, ręce mi odpadają, ale światła i jakiś domek na horyzoncie to dobra wróżba. Mobilizuję się jeszcze, żeby nadgonić trochę i wjeżdżam do jakiejś wioski. Mam tylko nadzieję, że to ta, w której zaparkowaliśmy... Pojawiają się mieszkańcy i trochę zaskoczeni przyglądają mi się jak jadę drogą. Jeszcze kilka zakrętów i pojawia się znajomy widok. Tak! To tutaj zaparkowaliśmy, a Andrzej z Rafałem zaczynają się pakować. Cały przepocony, zmęczony, ale szczęśliwy. Dotarłem do końca dzisiejszej niezwykłej wyprawy. Przebieramy się, jak najszybciej pakujemy do auta i czas wracać.

Niewątpliwie to była moja najlepsza wyprawa skitourowa w życiu i z pewnością jedna z najlepszych przygód. Wypompowałem się mocno, ale w sumie tego chciałem. Wielkie podziękowania dla Andrzeja i Rafała, że mnie zabrali i w trudnym momencie pomogli. Jest super ekipa, na której można polegać. Jak sami stwierdzili - dziś od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Chyba sami nie spodziewali się, że taki hardcore wyjdzie. Ale bardzo pozytywny! 

Na koniec filmik z wyprawy, który chyba najlepiej odda klimat wyprawy:


Pozdrawiam,
Maciej.


środa, 18 stycznia 2017

Biały Groń

Ostatniej niedzieli Skionline.pl zorganizowało testy nart Fischer na Czarnym Groniu. Trochę miałem wątpliwości czy to dobre miejsce w niedzielę i do tego na początku śląskich ferii, ale zawieść nie mogłem. Po za tym, miało przybyć więcej osób i zapowiadało się miłe spotkanie. To miejsce uznałem też za możliwe do ogarnięcia dla moje lepszej połówki, choć o tą czerwoną się nieco martwiłem...

Ustawiłem budzik na 6.00, zakładając optymistyczną wersję, że zaczniemy szusowanie od równej 8.00. To było mocno optymistyczne założenie. Budzik naparzał i naparzał i bez efektu. Jakoś mam ostatnio problem zwlec się z łoża. Jednak budzik wytrwały był i wygrał batalię, ale dopiero o ósmej rano... Względnie sprawnie się zebraliśmy i w drogę. Trasę pokonaliśmy sprawnie, drogi w większości czarne i bez żadnych utrudnień. Parking osiągamy gdzieś tak 9.40. Samochodów już sporo, jak można było przewidzieć, ale jeszcze miejsce można było znaleźć. Tyle tylko, że już trochę trzeba było podejść do busika. Jak dla mnie to powinni zrobić dodatkowy przystanek poniżej tego większego parkingu. Ale jakby go zrobili, to pewnie znowu byłby problem z ludźmi parkującymi na pętli... Trudno, tyle podejdziemy, ale Żonka nieco marudzi. Zanim dojdziemy, jest już zgrzana. 



Trochę wytrzęsło i Żonce gogle się nieco przestawiły - nie nie, to nie "efekt Picasso"! Takiej funkcji nie posiadam. Trochę ten dojazd/dojście się lepszej połówce nie podobało. Toaleta też, ale to pewnie bardziej efekt przerobu ludzi, choć sam nie sprawdziłem... Za to ja, po dotarciu pod stacje, jestem pod wrażeniem. Ostatnim razem byłem tu, kiedy u dołu działał orczyk, a u góry ledwie wystartowało sześcioosobowe krzesło. Teraz orczyka już nie ma, a dolna stacja została całkowicie przebudowana. Oczywiście, jak już wiadomo, teraz jest tu druga kanapa, ale czteroosobowa. Dokładnie taki sam model jak na Nowej Osadzie czy Stacji Narciarskiej Stok. Mi się podoba i nie bardzo wyobrażam sobie w jej miejsce wyprzęganą szóstkę. Całość robi niezłe wrażenie, zwłaszcza z tym skrzyżowaniem wyciągów. Taka mała stacja, a ile "fajerwerków"! 





Czarny groń przywitał nas piękną białą zimą. Temperatura na lekkim minusie i sypie drobny, delikatny puszek - pięknie! Mimo tego widoczność bardzo dobra. Na pierwszy ogień przetestowaliśmy czerwoną trasę, a ja dodatkowo nowe narty. Same nowości. Śniegu dość, a warunki określiłbym na bardzo dobre i dobre. Oczywiście już trochę odsypów, tudzież nieco betonu, czy jak kto woli - gipsu. Ale bez jakiegoś lodowiska. Kamieni nie zobaczyłem, śniegu bardzo dużo. Zaraz potem testujemy niebieską. Oczywiście tu tak samo, a nawet lepiej, bo przy mniejszym nachyleniu, szusujący nie pozgarniali śniegu. Dla mnie super! Jedyne co może irytować, to właśnie długość tras. Zwłaszcza na niebieskiej - kiedy zdążymy się już rozpędzić, trzeba od razu hamować... Jeśli jednak to nam specjalnie nie przeszkadza, to jazda jest przyjemna.


Dotychczas dużo pozytywu, to teraz nieco negatywu. Frekwencja! Już na parkingu było widać, że może być ciasno i niestety na stoku tak jest. Jak na powyższym zdjęciu. Mimo tego dało się znaleźć trochę przestrzeni. Stok pełen, ale wyciągi nadążają z przerobem ludzi. Kolejek brak, lub są krótkie. Zwłaszcza do czwórki. Wyciągi to jedno, ale czasem przydałoby się coś zjeść, napić... Jest przyzwoita knajpka, ale niezbyt duża i tylko jedna jedyna. Powinni pomyśleć nad tym i postawić dodatkowo choć jakiś szklany namiot, jak na wielu stokach. 


Wspomnę jeszcze, że ze względu na Żonkę chciałem jeździć przy niebieskiej trasie, ale tu zaskoczenie! Żonka chciała na czerwoną, bo lepiej jej się tam jeździło. Patrząc na ogół, to nawet dobrze sobie radziła. Widząc jej zapał, żałowałem, że nie wziąłem dłuższego karnetu. Pojeździła by jeszcze zapewne, choć nogi już ją zaczynały boleć. Przezornie zakupiłem dwie godzinki, bo obawiałem się nadmiernych tłumów, oraz o formę lepszej połówki. Również ja sam nie byłem w pełni formy po drobnym przeziębieniu. Najważniejsze, że dzień bardzo udany! Oprócz testów, było małe spotkanie z Forum Skionline.pl - pozdrowienia dla wszystkich!

Podobno tego dnia jeździła tutaj też p. Premier w asyście "borowików", ale ja nie zauważyłem. Za to kolega sfilmował. Cóż, mnie tam "celebryci" nie interesują... ;) 

Dwie godzinki minęły szybko i czas się zbierać. Niewiele czasu, ale Żonce stacja przypadła do gustu. Coś mi się wydaję, że jeszcze tu razem wrócimy. Może nawet pomyślimy o karnecie 365 dni, bo gdzieś ją trzeba przegonić tak 50 dni w sezonie...






Na koniec jeszcze filmik:


Kolejny udany dzień!
Pozdrawiam,
Maciej




wtorek, 10 stycznia 2017

Skitoury na Klimczoku

Dzisiejszy dzień postanowiłem spędzić tak jak najbardziej lubię, czyli na skitourach. Trochę mróz odstraszał, ale to mnie nie zniechęciło. Również łapiące mnie coś - drobne drapanie w gardle - też nie dało rady. Ostatecznie wybrałem się na Szyndzielnię i Klimczok, bo tu mam najbliżej i nie musiałem przebijać się przez korki...

Pod Dębowcem zameldowałem się ok. 9.30. To najlepsze miejsce do startu i do tego przyzwoity, bezpłatny parking. Kiedy tu dotarłem, zająłem miejsce gdzieś na końcu, a dla skitourowców - na początku. Nie gaszę silnika, bo nawet minuta bez rękawiczek jest koszmarem dla rąk! Musi być baaardzo zimno, ale ja termometru nie mam. Ale po każdej czynności, przybliżającej mnie do startu, chowam się do auta na rozgrzewkę. Przez to gramoling trwa, ale przynajmniej na starcie nie nabawię się odmrożeń. Trochę czasu zeszło, ale w końcu ruszam na szlak. Zabrałem ze sobą Ignacego, bo samemu nudno... Miałem coś w rodzaju drobnego przeziębienia, dlatego nie miałem ostatecznie ustalonych planów. Obawiałem się, że przedwcześnie będę musiał brać odwrót. Chyba to jednak wirusy się wycofały. Na rozgrzewkę podejście pod Dębowiec. Mało wymagające, ale rozgrzewające. Szybko okazała się, że mróz nie taki straszny, a ja zacząłem szybko nabierać temperatury. Super! Przy okazji obserwuję Dębowiec, na którym jeździ może 5 osób, a stacja działa już chyba ponad godzinę! Już wiem, że wolałbym tu pośmigać, niż stać w korku np. do Wisły. Warunki dobre - trasa wyratrakowana, ale jak to wcześnie ktoś fajnie określił: tak po polsku... 


To jednak dla mnie tylko rozgrzewka i ruszam dalej do góry. Mijam schronisko, na którym jeszcze kręcę specjalne ujęcia do filmiku i cisnę do góry. Wahałem się tylko, czy iść tradycyjnym szlakiem czerwonym, czy może równoległy, nieco bardziej zróżnicowanym, chyba niebieskim. Ostatecznie wybieram ten czerwony, bo równomiernie nachylona trasa jest bardziej przyjazna, zwłaszcza kiedy człowiek nie w pełni sił. Niestety jest on też najbardziej uczęszczany i mimo mrozu trochu piechurów jest. Co mi tam! Ja realizuję swój własny plan, również jeśli chodzi o produkcję filmową... Czasem ludzie patrzą na mnie jak na idiotę - czemu? To wkrótce... Myślałem, że ciężko pójdzie, a tymczasem tempo całkiem dobre. Zwłaszcza jak na takie "betonowe buty". Szybko osiągam Saharę i dalej Szyndzielnię. Widoki po drodze fantastyczne! Dawno nie widziałem tak pięknej zimy w naszych górach!







Śniegu po drodze mało, dopiero w okolicach Szyndzielni więcej. Ale jest przewiany - są miejsca, gdzie jest go metr, są miejsca całkowicie odkryte. Szlak dla piechurów przetarty jest do schroniska na Szyndzielni. Dalej kopny śnieg, który jednak tourowcom nie przeszkadza. Talerzyk na Szyndzielni nie działa. Niby śniegu dość, ale pewnie chodzi o brak działającej gondoli... Nie po to się tu wspinałem, więc cisnę dalej. Pokonuję trasę koło orczyka i dalej w stronę szczytu, a później Klimczoka. Dopiero od 1000 m.n.p.m. widać sporą pokrywę śnieżną. Niemal jak jakaś granica. Taka ciekawostka - w kominiarce, mimo mrozu, głowa mocno się pociła. Ale kiedy ją zdjąłem, żeby nieco wysuszyć włosy (przy temp. poniżej - 20), było idealnie przez dłuższy czas. Dopiero przy szczycie Klimczoka zacząłem odczuwać skutki mrozu... Również moja kamerka odczuła temperaturę. Do pewnego momentu, przy kręceniu różnych scen, standardowo się rozładowywała. Gdzieś od ok. 1000 m.n.p.m. nagle straciła połowę, a za chwilę całą pojemność akumulatora. Co jest grane? Mróz tak ją ściął? Mimo wskazywania wyładowanej baterii, kręcę kolejne ujęcie i wszystko wychodzi ok. Chowam ją do ciepłej kieszeni,w nadziej, że odzyska moc. Może to tylko "nieporozumienie". Na wszelki wypadek robię kilka ujęć aparatem, który zdecydowanie lepiej sobie radzi w tych warunkach. 







Poszło sprawnie i szybko osiągnąłem cel główny, czyli Klimczok i ku mojemu zdziwieniu, dziś działa tutejszy talerzyk! Po raz pierwszy w życiu trafiam tu na działający wyciąg! Takiej okazji nie mogłem przegapić! Sytuacją zainteresował się też inny skitourowiec, ale jakoś nie miał chęci na rozeznanie sytuacji. Może przez niemal całkowicie zamarznięte okulary? ;) Fakt faktem, widziałem tylko jedno oko... Ja postanowiłem  drążyć temat i zacząłem wypytywać. "Tak, mogę kupić karnet, ale na górze, u pana Krzysia". Na szczęście nie ma problemu i szybko się dogaduję. Niby jest tu jakiś cennik, ale raczej umowny. Dostaję godzinkę jazdy za... 10 zł! Bez zastanowienia biorę i zaczynam śmigać, po całkiem dobrze przygotowanym stoku. Ponieważ nie ma tu naśnieżania, jazda odbywa się wyłącznie po naturalnym śniegu. Nice! Razem ze mną jeździ może 6 osób. Jak to fajnie brzmi, kiedy wszędzie frekwencja mocno wykracza po za możliwości ośrodków. Ale mróz daję się we znaki! Ściągnięcie rękawiczki na dłużej niż minuta - niemożliwe! Natychmiast ręka sztywnieje i boli... Ale jakbym mógł nie zrobić parę zdjęć, czy ujęć filmowych? 





Ciekawostka - GoPro spędziło blisko pół godziny w ciepłej kieszeni, i ? Bateria 52%! Super! Będą ujęcia z jazdy trasą z Klimczoka! Od tej pory jednak oszczędzam kamerkę, bo widocznie -24 st. jej nie służą. Tyle ponoć pokazywały termometry na górze. Wierzę, bo dawno nie spotkałem się z takim mrozem. Ostatnim razem na Kasprowym, jakieś 5 lat temu, kiedy było -30 st... Rękawiczkę można ściągnąć na max 1 minutę. Później ból i sztywna rękawiczka... Ponowne rozgrzewanie trwa zbyt dużo czasu. Jest pięknie, ale przy takim mrozie trudno w pełni czerpać przyjemność z jazdy, czy po prostu z przebywania w górach. Wirusy, na szczęście, dawno wywiesiły białą flagę. Ponownie kilka specjalnych ujęć i kręcenie filmików z jazdy. Te ostatnie z przerwami na... rozgrzewkę kamery. Staram się oszczędzić jak najwięcej elektronów. Trzeba jeszcze coś zachować na zjazd. Ale w tym momencie żałowałem, że nie zabrałem ładowarki! Schroniska są pod ręką...


Pośmigałem godzinkę i czas się zwijać. Mimo wysiłku, temperatura w butach narciarskich spada i zaczyna mnie szczypać w palce u nóg. Nie chce mi się drałować do schroniska na Klimczoku, więc cisnę na górę i w stronę Szyndzielni. Warun do jazdy fajny, ale brakuję nachylenia, żeby nie trzeba było się odpychać. Każdy zjazd w puch to jakby kotwicę rzucił... Nie ma gdzie nabrać prędkości. Nawet na Szyndzielni rozpęd jest minimalny. Najlepiej jechać po ubitym,wtedy idzie. Mimo wszystko, gdzie się da, tam w puchu. Cisnę nieco przez las, trochę szlakiem... Byle do dołu i byle się gdzieś ogrzać. Taka ciekawostka - nie zaciągnąłem czapki na całe uszy i... w pewnym momencie czuję jakby mi je mroziło. Kiedy dotknąłem palcem, było już sztywne... Trzeba reagować na bieżąco. Oczywiście nic się nie stało.

Szlak pokonałem szybko i na deser pozostał Dębowiec. Rano jeździło może 5 osób, teraz frekwencja wyraźnie większa, ale bez kolejek do wyciągu. Mi to nie przeszkadza i ostatni mój odcinek pokonuję sprawnie i z ciasnymi skrętami. Warunki narciarskie tutaj, mimo pory, wciąż dobre! No, ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Nie inaczej teraz. Dojechałem do końca i pozostało mi tylko porobić fotki i wracać... Piękny dzionek był! Będzie co wspominać!


Pod Dębowcem wystawione są gondolki z Szyndzielni na sprzedaż. Cena? Od 10 000 zł + VAT...


Na koniec jeszcze 2 filmiki. Pierwszego dnia, tj. w sobotę, byłem na skitourach. Następnego dnia powtórzyłem częściowo trasę i wyjechałem rowerem na Szyndzielnię. Pierwszy filmik z tourów na wesoło z Ignacym z Beskidu ( Beskid Sport Arena), drugi w normalnej formie... ;) 



Pięknie było, choć ja nie lubię stycznia... Ale taki może być!

Pozdrawiam,
Maciej