wtorek, 7 lutego 2017

Skitourowy klasyk - Rysianka

Na wstępie wielki dzięks dla wszystkich dzisiejszych uczestników! Spora grupa się zebrała. 

Miałem wątpliwości czy warto się wybierać ze względu na pogodę, ale jak zwykle koledzy postawili mnie do pionu. Dosłownie i w przenośni. Tak bardzo mi się nie chciało wstawać o 5.00 rano, ale jakoś sobie poradziłem z tym problemem. Wyglądam nieśmiało za okno a tam bangla. Bangal deszcz, ale wydaje się niegroźny. Kontaktuję się jeszcze z kolegą Andrzejem, bo to ostatnia nadzieja na odzyskanie pięknego snu. Niestety,już wiem, że go nie odzyskam i pora zacząć pakowanie plecaka. Tylko co tu zabrać? Typowo narciarska kurtka czy spodnie odpadają, bo bym się udusił. Rowerowe peleryny również, bo oddechu złapać nie potrafią. Biorę więc kilka cienkich koszulek różnej maści, softshella i jakąś tam wiatrówkę. Gdyby jednak ulewa nie chciała dać za wygraną, zabrałem jeszcze starą kurtkę do ciorania. Godzina 6.30 już w samochodzie i zmierzam do Andrzeja. Dalej pojedziemy razem, zabierając po drodze jeszcze Macieja. Optymizm na poziomie empty... Leje, na drodze ślisko, ale kontynuujemy podróż. Plan awaryjny to Karczma w Jeleśni...


Jednak nie ma najgorzej i pojawiła się szansa na zupełnie przyzwoite warunki. Na miejscu coś tam jeszcze siąpi, ale humorów już nie popsuję. Przywitanie i czas się oszpejować. Poziom optymizmu wyraźnie rośnie. Obawy były na wyrost, znowu nie doceniam wysokości! Jeśli tu coś pada, to śnieg! Szybki gramoling i powoli ruszamy do góry. Początek to taki lajtowy szlak, prawie jak wyratrakowany. Ale  nasz przewodnik - Major zaczął szukać czegoś ciekawszego. Niestety strumień przeszkadza. Idziemy więc dalej, aż trafiamy na jakieś skrzyżowanie, z którego już ciśniemy w bardziej dziewiczy teren. Nachylenie rośnie i trudność też. Ale naszemu debiutantowi - Marcinowi to nie przeszkadza. Wszyscy dzielnie cisną do przodu.




Myślałem, że Major chce nas jak najszybciej doprowadzić do schroniska i "wodopoju", ale nic w tym rodzaju. Zaprowadził nas na piękną polankę ze sporą ilością puchu... no, mnie więcej... na której dało się fajnie pojechać.







Zjazd wykonany, pierwsze koty za płoty, możemy zmierzać do właściwego celu. Ekipa ponownie zakłada foki i ruszamy trawersem przez las. Zabawy jest sporo, bo trasa to nie naleśnik. Są miejsca z łatwym trawersem, są też ciekawsze - ze strumieniem. 





Są też inne atrakcje, jak np. wąskie gardło... a przecież można przejść obok... ;) 


Wysokość rośnie, to i na drzewach widać świeży śnieg. Niby odwilż, ale u góry biało.


Czasem pojawiają się gleby, choć do zjazdu jeszcze daleko. Najważniejsze to się nie poddawać i zachować dobry humor. Przy tak licznej ekipie rogalik z twarzy nie schodzi.


Trochę żeśmy przeszli i w końcu dochodzimy na szlak. Spodziewałbym się równej, ubitej powierzchni, a tu ubite może jest, ale normalnie sztorm na trasie. Góra, dól, góra, dół i tak cały czas. Nic wielkiego, ale tak może bardziej coś po równym? 


Mówisz i masz! Wychodzimy na polanę, gdzie pięknie słońce mgli i nawet jest trochę ubite. Dla każdego coś miłego... Jeszcze trochę truchtania i w końcu w blasku zamglonego słońca, pojawia się schronisko. Słońce wali po gałach, więc szybko chowamy się do schroniska, żeby się ochłodzić. Przecież nie będziemy wystawiać skórki na ultrafiolet. Dbamy o zdrowie. ;)



Niektórzy jeszcze korzystają z wyciągu pchanego... 


Czas na papu i odpoczynek. Oczywiście były też różne dyskusję forumowe i itp...  Jedzonko dobre i porcję uczciwe. Coś do tematu o jedzeniu na stoku. Tylko jakim stoku? Tu je wolność i nikt o wyciągach nie myśli. Klimat jest...




Przed schroniskiem widać, że to kultowa miejscówka dla skitourowców...


Jeszcze ilość śniegu...


No i podstawa: zdjęcie wszystkich dzisiejszych uczestników, wyjątkowego WZF!


Sekundę wcześniej połowa była zasłonięta nartami, które podnieśli... :D
Czas zjeżdżać. Ponownie pofalowanym szlakiem i w końcu na lewo. Nabieramy rozpędu i zaczynamy szukać tej swojej linii. Jak się sunie, to nie ma problemu. Las szeroki, ze sporą ilością śniegu - jest dobrze! 




Czasem narty toną, w końcu to puch... 



Super zabawa! Niestety zjazd szybko się kończy i trzeba wracać do samochodów szlakiem. Przyjemność nie może trwać wiecznie. Wszyscy w euforii są gotowi się ponownie wspinać, ale czasu brak. Nie ma co płakać, bo już wkrótce będzie kolejna wyrypa i pewnie równie dużo puchu...  
Tak skrótowo i na szybko. Kto nie był, ten niech żałuję! Wyjątkowa ekipa!


Tradycyjnie na koniec filmik z wyprawy:



Pozdrawiam,
Maciej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz